íà ãëàâíóþ   |   À-ß   |   A-Z   |   ìåíþ


ROZDZIAL DWUDZIESTY CZWARTY

Teraz juz Ramzes wiedzial, ze albo nie spelni rozkazu faraona, albo musi podda'c sie woli kaplan'ow, co go przejmowalo gniewem i niechecia do nich.

Nie spieszyl sie wiec do tajemnic ukrytych w 'swiatyni. Mial jeszcze czas na posty i pobozne zajecia. Tym za's gorliwszy zaczal przyjmowa'c udzial w ucztach, jakie na jego cze's'c wyprawiano.

Wla'snie powr'ocil Tutmozis, mistrz we wszelkiej zabawie, i przywi'ozl ksieciu dobre wiadomo'sci od Sary. Byla zdrowa i pieknie wygladala, co dzi's mniej juz obchodzilo Ramzesa.

Lecz kaplani postawili jego przyszlemu dziecku tak dobry horoskop, ze ksiaze byl zachwycony.

Twierdzili na pewno, ze dziecko bedzie synem bardzo obdarowanym od bog'ow i, jezeli ojciec bedzie go kochal, osiagnie w zyciu wielkie zaszczyty.

Ksiaze 'smial sie z drugiej cze'sci tej przepowiedni.

— Dziwna ich madro's'c — m'owil do Tutmozisa. — Wiedza, ze bedzie syn, o czym ja nie wiem, cho'c jestem ojcem; a watpia, czy go bede kochal, cho'c latwo zgadna'c, ze kochalbym to dziecie, gdyby nawet bylo c'orka. A o zaszczyty dla niego niech beda spokojni. Ja sie tym zajme!..

W miesiacu Pachono (stycze'n-luty) nastepca przyjechal do nomesu Ka, gdzie byl podejmowany przez nomarche Sofra. Miasto Anu lezalo o siedm godzin pieszej drogi od Atribis, ale ksiaze przez trzy dni odbywal te podr'oz. Na my'sl o modlitwach i postach, jakie czekaly go przy wtajemniczaniu sie w sekreta 'swiaty'n, Ramzes czul coraz wieksza ochote do zabaw; jego orszak odgadl to, wiec nastepowala uciecha po uciesze.

Znowu na go'sci'ncach, kt'orymi przejezdzal do Atribis, ukazaly sie tlumy ludu z okrzykami, kwiatami i muzyka. Szczeg'olniej pod miastem zapal dosiegnal szczytu. Zdarzylo sie nawet, ze jaki's olbrzymi robotnik rzucil sie pod w'oz namiestnika. A gdy Ramzes zatrzymal konie, z gromady wystapilo kilkana'scie mlodych kobiet i caly w'oz oplotly mu kwiatami.

„Oni jednak kochaja mnie!..” — pomy'slal ksiaze.

W prowincji Ka juz nie zapytywal nomarchy o dochody faraona, nie zwiedzal fabryk, nie kazal sobie czyta'c raport'ow. Wiedzial, ze niczego nie zrozumie, wiec odlozyl te zajecia do czasu, gdy zostanie wtajemniczonym. Tylko raz, gdy zobaczyl, ze 'swiatynia boga Sebaka stoi na wysokim wzg'orzu, o'swiadczyl che'c wej'scia na jej pylon i obejrzenia okolicy.

Dostojny Sofra natychmiast spelnil wole nastepcy, kt'ory znalazlszy sie na wiezy spedzil pare godzin z wielka uciecha.

Prowincja Ka byla to zyzna r'ownina. Kilkana'scie kanal'ow i odn'og nilowych przecinalo ja we wszystkich kierunkach niby sie'c skrecona ze srebrnych i lazurowych sznur'ow. Melony i pszenica, siana w listopadzie, juz dojrzewaly. Na polach gesto roili sie nadzy ludzie, kt'orzy zbierali og'orki lub sieli bawelne. Ziemia byla pokryta budynkami, kt'ore na kilkunastu punktach skupialy sie mocniej i tworzyly miasteczka.

Wiekszo's'c dom'ow, osobliwie tych, kt'ore lezaly w'sr'od p'ol, byly to gliniane lepianki przykryte sloma i palmowymi li's'cmi. Za to w miastach domy byly murowane, o plaskich dachach i wygladaly jak biale sze'sciany podziurawione w miejscach, gdzie byly drzwi i okna. Bardzo czesto na jednym takim sze'scianie stal drugi nieco mniejszy, a na tym trzeci jeszcze mniejszy i kazde pietro wymalowane bylo innych kolorem. Pod ognistym slo'ncem Egiptu domy te wygladaly jak wielkie perly, rubiny i szafiry rozrzucone w'sr'od zieleni p'ol, otoczone palmami i akacjami.

Z tego miejsca Ramzes spostrzegl zjawisko, kt'ore go zastanowilo. Oto w poblizu 'swiaty'n domy byly najpiekniejsze, a w polach krecilo sie najwiecej ludno'sci.

„Folwarki kaplan'ow sa najbogatsze!..”, — przypomnial sobie i jeszcze raz przebiegl oczyma 'swiatynie i kaplice, kt'orych z wiezy bylo wida'c kilkana'scie.

Poniewaz jednak pogodzil sie z Herhorem i potrzebowal uslug od kaplan'ow, wiec nie chcial dluzej zajmowa'c sie ta sprawa.

W ciagu nastepnych dni dostojny Sofra urzadzil dla ksiecia szereg polowa'n posuwajac sie od miasta Atribis ku wschodowi. Nad kanalami strzelano do ptak'ow z luku, chwytano je w ogromne potrzaski z sieci, kt'ore od razu zagarnialy po kilkadziesiat sztuk, albo na latajacych swobodnie wypuszczano sokoly. Gdy za's orszak ksiecia wkroczyl do wschodniej pustyni, zaczely sie wielkie lowy z psami i pantera na czworonozne zwierzeta, kt'orych w ciagu kilku dni zabito lub schwytano pareset sztuk.

Gdy dostojny Sofra spostrzegl, ze ksiaze ma juz do's'c zabaw pod otwartym niebem i nocleg'ow w namiotach przerwal polowanie i najkr'otszymi drogami zawr'ocil swoich go'sci do Atribis.

Staneli tu o czwartej po poludniu, a nomarcha zaprosil wszystkich do swego palacu na uczte.

Sam zaprowadzil ksiecia do lazienki, asystowal przy kapieli i z wlasnej skrzyni wydobyl wonno'sci do namaszczenia Ramzesa. Potem dozorowal fryzjera, kt'ory uporzadkowal wlosy namiestnikowi, wreszcie ukleknawszy na podlodze blagal ksiecia o laskawe przyjecie od niego nowych szat.

Byla tam 'swiezo utkana koszula pokryta haftem, fartuch wyszyty perlami i plaszcz przetykany zlotem, bardzo mocny, ale taki delikatny, ze mozna go bylo zamkna'c w dwu rekach.

Nastepca laskawie przyjal to o'swiadczajac, ze jeszcze nigdy nie otrzymal tak pieknego podarunku.

Slo'nce juz zaszlo i nomarcha zaprowadzil ksiecia do sali balowej.

Byl to duzy dziedziniec otoczony kolumnada, wylozony mozaika. Wszystkie 'sciany byly pokryte malowidlami przedstawiajacymi sceny z zycia przodk'ow Sofry, a wiec — wojny, morskie podr'oze i polowania. Nad budynkiem tym, zamiast dachu, unosil sie olbrzymi motyl z r'oznobarwnymi skrzydlami, kt'ore poruszali ukryci niewolnicy dla od'swiezenia powietrza.

W brazowych kaga'ncach, przybitych do kolumn, plonely jasne pochodnie, wydzielajac ze siebie pachnace dymy.

Sala dzielila sie na dwie cze'sci: jedna byla pusta, druga zapelniona stolikami i krzeslami dla biesiadnik'ow. W glebi wznosil sie pomost, na kt'orym, pod kosztownym namiotem z rozsunietymi 'scianami, stal stolik i l'ozko dla Ramzesa. Przy kazdym stoliku znajdowaly sie wielkie wazony z palmami, akacjami i figami. St'ol nastepcy otoczono ro'slinami iglastymi, kt'ore w sali rozlewaly wo'n balsamiczna.

Zgromadzeni go'scie powitali ksiecia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zajal miejsce pod baldachimem, skad byl otwarty widok na cala sale, orszak jego zasiadl do stol'ow.

Odezwaly sie arfy i zaczely wchodzi'c damy w bogatych mu'slinowych szatach, z odslonietymi piersiami, blyszczace od klejnot'ow. Cztery najpiekniejsze otoczyly Ramzesa, inne zasiadly obok dostojnik'ow jego orszaku.

W powietrzu unosila sie wo'n r'oz, konwalij i fiolk'ow, a ksiaze poczul, ze mu tetna bija w skroniach.

Niewolnicy i niewolnice w koszulach bialych, r'ozowych i blekitnych zaczeli roznosi'c ciasta, pieczony dr'ob i zwierzyne, ryby, wino i owoce tudziez wie'nce z kwiat'ow, kt'ore biesiadnicy kladli na glowy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlowal skrzydlami, a w pustej polowie sali rozpoczelo sie widowisko. Po kolei wystepowaly tancerki, gimnastycy, blazny, kuglarze i fechmistrze; gdy za's kt'ory okazal niezwykly dow'od zreczno'sci, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wie'nc'ow lub zlote pier'scienie.

Kilka godzin ciagnela sie uczta, przeplatana okrzykami na cze's'c ksiecia, nomarchy i jego rodziny.

Ramzesa, kt'ory w postawie p'ollezacej siedzial na l'ozku okrytym lwia sk'ora ze zlotymi szponami, obslugiwaly cztery damy. Jedna wachlowala go, druga zmieniala mu wie'nce na glowie, dwie inne przysuwaly potrawy. Pod koniec uczty ta z nich, z kt'ora ksiaze najchetniej rozmawial, przyniosla mu kielich wina. Ramzes wychylil polowe, reszte podal jej, a gdy wypila, pocalowal ja w usta.

W'owczas niewolnicy szybko zaczeli gasi'c pochodnie, motyl przestal rusza'c skrzydlami, a w sali zrobila sie noc i cisza, przerywana nerwowym 'smiechem kobiet.

Nagle rozlegly sie predkie stapania kilku ludzi i straszny krzyk:

— Pu'scie mnie!.. — wolal ochrypniety glos meski.

— Gdzie jest nastepca?… Gdzie namiestnik?

W sali zagotowalo sie. Kobiety plakaly przerazone, mezczy'zni wolali:

— Co to jest?… Zamach na nastepce!.. Hej, warta!.. Slycha'c bylo d'zwiek tluczonych naczy'n i trzask krzesel.

— Gdzie jest nastepca? — ryczal obcy czlowiek.

— Warta!.. Bro'ncie nastepcy!.. — odpowiedziano z sali.

— Zapalcie 'swiatlo!.. — odezwal sie mlodzie'nczy glos nastepcy. — Kto mnie szuka?… Tu jestem.

Wniesiono pochodnie. Na sali pietrzyly sie wywr'ocone i polamane sprzety, miedzy kt'orymi kryli sie biesiadnicy. Na estradzie ksiaze wydzieral sie kobietom, kt'ore krzyczac oplatywaly mu rece i nogi. Obok ksiecia Tutmozis w potarganej peruce, z brazowym dzbanem w reku, got'ow byl wali'c w leb kazdego, kto by sie zblizyl. We drzwiach sali ukazalo sie kilku zolnierzy z obnazonymi mieczami.

— Co to jest?… Kto tu jest?… — wolal przerazony nomarcha.

Nareszcie spostrzezono sprawce zametu. Jaki's olbrzym nagi, okryty blotem, z krwawymi pregami na plecach, kleczal na schodach estrady i wyciagal rece do nastepcy.

— Oto morderca!.. — wrzasnal nomarcha. — Bierzcie go!..

Tutmozis podni'osl sw'oj dzban, ode drzwi przybiegli zolnierze. Poraniony czlowiek upadl twarza na schody wolajac:

— Milosierdzia, slo'nce Egiptu!..

Juz mieli go schwyci'c zolnierze, gdy Ramzes wydarlszy sie kobietom zblizyl sie do nedzarza.

— Nie dotykajcie go! — zawolal na zolnierzy. — Czego chcesz, czlowieku?

— Chce ci opowiedzie'c o naszych krzywdach, panie…

W tej chwili Sofra zblizywszy sie do ksiecia szepnal:

— To Hyksos… spojrzyj, wasza dostojno's'c, na jego kudlata brode i wlosy… Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakim sie tu wdarl, dowodzi, ze zbrodniarz ten nie jest urodzonym Egipcjaninem…

— Kto jeste's? — spytal ksiaze.

— Jestem Bakura, robotnik z pulku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zajecia, wiec nomarcha Otoes kazal nam…

— To pijak i wariat… — szeptal wzburzony Sofra. — Jak on przemawia do ciebie, panie…

Ksiaze tak spojrzal na nomarche, ze dygnitarz zgiety wp'ol cofnal sie.

— Co wam kazal dostojny Otoes? — pytal namiestnik Bakury.

— Kazal nam, panie, chodzi'c brzegiem Nilu, plywa'c po rzece, stawa'c przy go'sci'ncach i robi'c zgielk na twoja cze's'c. I obiecal, ze za to wyda nam, co sie nalezy… Bo, panie, my juz dwa miesiace nie dostali'smy nic… Ani plack'ow jeczmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania ciala.

— C'oz wy na to, dostojny panie? — zapytal ksiaze nomarchy.

— Niebezpieczny pijak… brzydki klamca… — odparl Sofra.

— Jakize'scie to zgielk robili na moja cze's'c?

— Jak rozkazano — m'owil olbrzym. — Moja zona i c'orka krzyczaly wraz z innymi: „Oby zyl wiecznie!”, a ja skakalem do wody i ciskalem wie'nce do statku waszej dostojno'sci, za co miano mi placi'c po utenie. Za's kiedy wasza cze's'c raczyle's wjezdza'c laskawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzucil sie pod konie i zatrzymal w'oz…

Ksiaze zaczal sie 'smia'c.

— Jako zywo — m'owil — nie my'slalem, ze tak wesolo zako'nczymy uczte!.. A ilez ci zaplacono za to, ze's wpadl pod w'oz?

— Obiecano mi trzy uteny, ale nie zaplacono nic ani mnie, ani zonie i c'orce. R'owniez calemu pulkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiace.

— Z czego zyjecie?

— Z zebraniny albo z tego, co sie zapracuje u chlopa. Wiec w tej ciezkiej nedzy trzy razy buntowali'smy sie i chcieli'smy wraca'c do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam, ze oddadza, albo kazali nas bi'c…

— Za ten zgielk na mnie? — wtracil 'smiejac sie ksiaze.

— Prawde m'owi wasza cze's'c… Ot'oz wczoraj byl bunt najwiekszy, za co jego dostojno's'c nomarcha Sofra kazal nas dziesiatkowa'c… co dziesiaty bral kije, a ja dostalem najwiecej, bom duzy i mam do wykarmienia trzy geby: moja, zony i c'orki… Zbity, wydarlem sie im, azeby upa's'c na m'oj brzuch przed toba, panie, i opowiedzie'c nasze zale. Ty nas bij, jezeli'smy winni, ale niech pisarze wydadza nam, co sie nalezy, bo z glodu pomrzemy — my, zony i dzieci nasze…

— To czlowiek opetany!.. — zawolal Sofra. — Racz spojrze'c, wasza dostojno's'c, ile on mi szkody narobil… Dziesieciu talent'ow nie wzalbym za te stoly, misy i dzbany.

Miedzy biesiadnikami, kt'orzy juz odzyskali przytomno's'c, zaczal sie szmer.

— To jaki's bandyta!.. — m'owiono. — Patrzcie, to naprawde Hyksos… Jeszcze w nim burzy sie przekleta krew jego dziad'ow, kt'orzy najechali i zniszczyli Egipt… Takie kosztowne sprzety…

takie ozdobne naczynia porozbijane na proch!..

— Jeden bunt nie zaplaconych robotnik'ow wiecej sprawia szkody pa'nstwu, anizeli warte sa te bogactwa — surowo odezwal sie Ramzes.

— 'Swiete slowa!.. Nalezy zapisa'c je na pomnikach — w tejze chwili odezwano sie miedzy go's'cmi. — Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego 'swiatobliwo'sci… Nie godzi sie, azeby robotnicy po dwa miesiace nie odbierali zoldu…

Z nieukrywana pogarda spojrzal ksiaze na zmiennych jak obloki dworak'ow i zwr'ocil sie do nomarchy.

— Oddaje ci — rzekl gro'znie — tego skatowanego czlowieka. Jestem pewny, ze nie spadnie mu wlos z glowy. Za's jutro chce zobaczy'c pulk, do kt'orego nalezy, i przekona'c sie, czy skarzacy m'owil prawde.

Po tych slowach namiestnik wyszedl zostawiajac nomarche i go'sci w wielkim strapieniu.

Na drugi dzie'n ksiaze, ubierajac sie przy pomocy Tutmozisa, zapytal go:

— Czy robotnicy przyszli?

— Tak, panie. Od 'switu czekaja na twoje rozkazy.

— A ten… ten Bakura jest miedzy nimi?

Tutmozis skrzywil sie i odparl:

— Zdarzyl sie dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazal go zamkna'c w pustej piwnicy swego palacu. Ot'oz ten hultaj, bardzo silny czlowiek, wylamal drzwi od drugiego lochu, gdzie stalo wino, przewr'ocil kilka dzban'ow bardzo kosztownych, a sam tak sie spil, ze…

— Ze co?… — spytal ksiaze.

— Ze umarl.

Nastepca zerwal sie z krzesla.

— I ty wierzysz — zawolal, ze on sam zapil sie na 'smier'c?…

— Musze wierzy'c, bo nie mam dowod'ow, ze go zabito — odpowiedzial Tutmozis.

— Ale ja ich poszukam!.. — wybuchnal ksiaze.

Biegal po komnacie i parskal jak rozgniewane lwiatko. Gdy nieco uspokoil sie, rzekl Tutmozis:

— Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie wida'c, bo nawet 'swiadk'ow nie znajdziesz.

Gdyby kto's w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zadlawil tego robotnika, nie przyzna sie.

Sam umarly takze nic nie powie, a zreszta, c'oz by znaczyla jego skarga na nomarche!.. W tych warunkach zaden sad nie zechce rozpocza'c 'sledztwa…

— A jezeli ja kaze?… — spytal namiestnik.

— W takim razie przeprowadza 'sledztwo i dowioda niewinno'sci Sofry. Po czym ty, panie, bedziesz zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i sluzba zostana twoimi wrogami.

Ksiaze stal na 'srodku pokoju i my'slal.

— Wreszcie — m'owil Tutmozis — wszystko zdaje sie przemawia'c za tym, ze nieszczesny Bakura byl pijak albo wariat, a nade wszystko czlowiek obcego pochodzenia. Bo czyliz rodowity i przytomny Egipcjanin, cho'cby przez rok nie pobieral zoldu i dwa razy tyle dostal kij'ow, czy o'smielilby sie — wpada'c do palacu nomarchy i z takim wrzaskiem wzywa'c ciebie?…

Ramzes pochylil glowe, a widzac, ze w drugim pokoju sa dworzanie, rzekl znizonym glosem:

— Czy ty wiesz, Tutmozisie, ze od czasu jak wyruszylem w te podr'oz, Egipt zaczyna mi sie wydawa'c jaki's inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem w obcym kraju? to znowu serce moje niepokoi sie, jakbym mial na oczach zaslone, poza kt'ora dzieja sie lotrostwa, kt'orych ja — nie moge dojrze'c…

— Totez i nie wypatruj ich, bo w ko'ncu wyda ci sie, ze'smy wszyscy powinni i's'c do kopal'n — odparl ze 'smiechem Tutmozis. — Pamietaj, ze nomarchowie i urzednicy sa pasterzami twego stada. Gdy kt'ory wydoi miare mleka dla siebie albo zarznie owce, przecie go nie zabijesz ani wypedzisz. Owiec masz za duzo, a o pastuch'ow trudno.

Namiestnik, juz ubrany, przeszedl do sali poczekalnej, gdzie zebrala sie jego 'swita: kaplani, oficerowie i urzednicy. Nastepnie wraz z nimi opu'scil palac i udal sie na dziedziniec zewnetrzny.

Byl to obszerny plac zasadzony akacjami, pod cieniem kt'orych oczekiwali ksiecia robotnicy. Na odglos trabki caly tlum zerwal sie z ziemi i uszykowal w pie'c szereg'ow.

Ramzes, otoczony blyszczacym orszakiem dostojnik'ow, nagle zatrzymal sie, chcac najpierw z daleka obejrze'c pulk kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w bialych czepcach na glowie i takichze przepaskach okolo bioder. W szeregach doskonale mozna bylo odr'ozni'c brunatnych Egipcjan, ciemnych Murzyn'ow, z'oltych Azjat'ow i bialych mieszka'nc'ow Libii tudziez wysp Morza Sr'odziemnego.

W pierwszej linii stali kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z lopatami.

Czwarty szereg stanowili tragarze, z kt'orych kazdy mial drag i dwa kubelki, piaty r'owniez tragarze, lecz z wielkimi skrzyniami, obslugiwanymi kazda przez dwu ludzi. Przenosili oni wykopana ziemie.

Przed szeregami co kilkana'scie krok'ow stali majstrowie: kazdy mial w rekach mocny kij i duzy cyrkiel drewniany lub wegielnice.

Kiedy ksiaze zblizyl sie do nich, zawolali ch'orem: „oby's zyl wiecznie!”, i ukleknawszy uderzyli czolem o ziemie.

Nastepca kazal im powsta'c i znowu przypatrzyl sie z uwaga.

Byli to ludzie zdrowi i silni, bynajmniej nie wygladajacy na takich, kt'orzy od dwu miesiecy utrzymywali sie z zebraniny.

Do namiestnika przystapil nomarcha Sofra ze swoim orszakiem. Ale Ramzes udajac, ze go nie spostrzegl, zwr'ocil sie do jednego z majstr'ow:

— Jeste'scie kopaczami z Sochem? — zapytal.

Majster jak dlugi upadl twarza na ziemie i milczal.

Ksiaze wzruszyl ramionami i zawolal do robotnik'ow:

— Jeste'scie z Sochem?

— Jeste'smy kopacze z Sochem!.. — odpowiedzieli ch'orem.

— Dostali'scie zold?

— Zold dostali'smy — jeste'smy syci i szcze'sliwi — sludzy jego 'swiatobliwo'sci — odparl ch'or wybijajac kazdy wyraz.

— W tyl zwrot!.. — zakomenderowal ksiaze.

Odwr'ocili sie. Prawie kazdy mial na plecach glebokie i geste blizny od kij'ow; ale 'swiezych preg nie bylo.

„Oszukuja mnie!..” — pomy'slal nastepca. Kazal robotnikom i's'c do koszar i nie witajac sie ani zegnajac z nomarcha wr'ocil do palacu.

— Czy i ty mi powiesz — rzekl w drodze do Tutmozisa — ze ci ludzie sa robotnikami z Sochem?…

— Wszakze oni sami to powiedzieli — odparl dworak.

Ksiaze zawolal, aby mu podano konia, i odjechal do wojsk obozujacyeh za miastem.

Caly dzie'n musztrowal pulki. Okolo poludnia na placu 'cwicze'n, pod dow'odztwem nomarchy, ukazalo sie kilkudziesieciu tragarzy z namiotami, sprzetami, jadlem i winem. Ale ksiaze odprawil ich do Atribis, a gdy nadszedl czas posilku dla wojska, kazal sobie poda'c i jadl owsiane placki z suszonym miesem.

Byly to najemne pulki libijskie. Kiedy ksiaze wieczorem kazal im odlozy'c bro'n i pozegnal sie z nimi, zdawalo sie, ze zolnierze i oficerowie ulegli szale'nstwu. Krzyczac: „zyj wiecznie”, calowali jego rece i nogi, zrobili lektyke z wl'oczni i plaszcz'ow, ze 'spiewami odnie'sli ksiecia do miasta, a w drodze kl'ocili sie o zaszczyt d'zwigania go na ramionach.

Nomarcha i urzednicy prowincji, widzac zapal barbarzy'nskich Libijczyk'ow i laske dla nich nastepcy, zatrwozyli sie.

— Oto jest wladca… — szepnal do Sofry wielki pisarz. — Gdyby zechcial, ci ludzie pobiliby mieczem nas i dzieci nasze…

Strapiony nomarcha westchnal do bog'ow i polecil sie ich laskawej opiece.

P'o'zno w nocy Ramzes znalazl sie w swym palacu i tu powiedziala mu sluzba, ze zmieniono mu pok'oj sypialny.

— Dlaczeg'oz to?

— Bo w tamtej sypialni widziano jadowitego weza, kt'ory skryl sie tak, ze nie mozna go znale'z'c.

W skrzydle sasiadujacym z domem nomarchy znajdowala sie nowa sypialnia. Byl to czworoboczny pok'oj otoczony kolumnami. Mial alabastrowe 'sciany pokryte malowana plaskorze'zba przedstawiajaca — u dolu ro'sliny w wazonach, wyzej — girlandy z li'sci oliwkowych i laurowych.

Prawie na 'srodku stalo wielkie loze wykladane hebanem, ko'scia sloniowa i zlotem. Pok'oj o'swietlaly dwie wonne pochodnie, pod kolumnada znajdowaly sie stoliki z winem, jadlem i wie'ncami z r'oz.

W suficie byl wielki otw'or czworoboczny zasloniety pl'otnem.

Ksiaze wykapal sie i legl na miekkim poslaniu, jego sluzba odeszla do dalszych komnat.

Pochodnie zaczely przygasa'c, po sypialni wional chlodny wiatr nasycony wonia kwiat'ow.

Jednocze'snie w g'orze odezwala sie cicha muzyka arf. Ramzes podni'osl glowe. Pl'ocienny dach pokoju usunal sie i przez otw'or w suficie wida'c bylo konstelacja Lwa, a w niej jasna gwiazde Regulusa. Muzyka arf wzmogla sie.

„Czy bogowie wybieraja sie do mnie w odwiedziny?…” — pomy'slal z u'smiechem Ramzes.

W otworze sufitu blysnela szeroka smuga 'swiatla; bylo ono mocne, lecz lagodne. W chwile p'o'zniej ukazala sie w g'orze lektyka w formie zlotej lodzi, niosacej altanke z kwiat'ow: slupy byly okrecone girlandami z r'oz, dach z fiolk'ow i lotos'ow.

Na sznurach spowitych zielono'scia, zlota l'od'z bez szmeru opu'scila sie do sypialnej komnaty. Stanela na podlodze, a spod kwiat'ow wyszla niepospolitej piekno'sci naga kobieta. Cialo jej mialo ton bialego marmuru, od bursztynowej fali wlos'ow plynela wo'n upajajaca.

Kobieta, wysiadlszy ze swej napowietrznej lektyki, uklekla przed ksieciem.

— Jeste's c'orka Sofry?… — spytal jej nastepca.

— Prawde m'owisz, panie…

— I mimo to przyszla's do mnie?

— Blaga'c cie, azeby's przebaczyl memu ojcu… Nieszcze'sliwy on!.. od poludnia leje lzy i tarza sie w popiele…

— A gdybym mu nie przebaczyl, odeszlaby's?

— Nie… — cicho szepnela.

Ramzes przyciagnal ja do siebie i namietnie pocalowal. Oczy plonely mu.

— Dlatego przebacze mu — rzekl.

— O, jaki's ty dobry!.. — zawolala tulac sie do ksiecia. A potem dodala z przymileniem:

— Kazesz wynagrodzi'c szkody, kt'ore wyrzadzil mu ten szalony robotnik?

— Kaze…

— I mnie we'zmiesz do swego domu…

Ramzes popatrzyl na nia.

— Wezme cie, bo jeste's piekna.

— Doprawdy?… — odparla obejmujac go za szyje. — Przypatrz mi sie lepiej… Miedzy pieknymi Egiptu zajmuje dopiero czwarte miejsce.

— C'oz to znaczy?

— W Memfis, czy kolo Memfis, mieszka twoja najpierwsza… Na szcze'scie tylko Zyd'owka!.. W Sochem jest druga…

— Nic o tym nie wiem — wtracil ksiaze.

— O, ty golabku!.. Wiec zapewne nie wiesz i o trzeciej w Anu…

— Czy i ona nalezy do mego domu?…

— Niewdzieczniku!.. — zawolala uderzajac go kwiatem lotosu. — Got'ow jeste's za miesiac o mnie powiedzie'c to samo… Ale ja nie dam zrobi'c sobie krzywdy…

— Jak i tw'oj ojciec.

— Jeszcze's mu nie zapomnial?… Pamietaj, ze odejde…

— Zosta'n juz… zosta'n!..

Na drugi dzie'n namiestnik raczyl przyja'c holdy i uczte od nomarchy Sofra. Publicznie pochwalil jego zarzad prowincja i aby wynagrodzi'c szkody wyrzadzone przez pijanego robotnika, darowal mu polowe naczy'n i sprzet'ow, kt'ore otrzymal w mie'scie Anu.

Druga polowe tych dar'ow zabrala c'orka nomarchy, piekna Abeb, jako dama dworu ksiecia.

Nadto kazala sobie wyplaci'c z kasy Ramzesa pie'c talent'ow na stroje, konie i niewolnice.

Wieczorem ksiaze ziewajac rzekl do Tutmozisa:

— Jego 'swiatobliwo's'c, ojciec m'oj, powiedzial mi wielka nauke, ze — kobiety duzo kosztuja!

— Gorzej, gdy ich nie ma — odparl elegant.

— Aleja mam ich cztery i nawet dobrze nie wiem, jakim sposobem. M'oglbym ze dwie odstapi'c wam.

— Czy i Sare?

— Tej nie, szczeg'olnie, jezeli bedzie miala syna.

— Jezeli wasza dostojno's'c przeznaczysz tym synogarlicom ladny posag, znajda sie dla nich mezowie.

Ksiaze znowu ziewnal.

— Nie lubie slucha'c o posagach — rzekl. — Aaa!.. jakie to szcze'scie, ze juz wyrwe sie od was i osiade miedzy kaplanami…

— Naprawde uczynisz tak?…

— Musze. Nareszcie moze dowiem sie od nich, dlaczego faraoni biednieja… Aaa!.. no — i odpoczne.


ROZDZIA L DWUDZIESTY TRZECI | Faraon | ROZDZIA L DWUDZIESTY PIATY