íà ãëàâíóþ   |   À-ß   |   A-Z   |   ìåíþ


I

Pani Dulska dla calego domu „narzadzila” 'swieza bielizne.

I to we wtorek, wbrew zwyczajowi. W domu Dulskich bowiem zmieniano bielizne w niedziele i czwartki, poszewki i prze'scieradla — co dni pietna'scie.

O tym m'owila Pani Dulska z pycha 'zle ukryta:

— Sa takie panie, kt'ore co miesiac nawl'ocza po'sciel i potem zdaje sie im, ze u nich porzadnie… Ja wole oszczedzi'c na jedzeniu, a mydla nie zalowa'c. Juz taka moja natura! Insza[1] nie bede!

Toczyla dokola wzrokiem gro'znym, m'owiac te slowa. Barchanowy[2] granatowy szlafrok w duze szare talary[3] opadal w szerokich faldach, wznoszac sie wszakze na biodrach. Charakterystyczny wezelek wlos'ow sterczal czubku glowy. Cala posta'c zionela dobrym odzywianiem sie i gniewem. Rece byly stale zabrudzone na ko'ncach palc'ow. Pani Dulska nie miala czasu nigdy wyszorowa'c ich do czysta. Przy tym grzebala ciagle w piecach, w cukrze, czy'scila grzebienie, krajala mieso, uczyla kucharke, jak sie paproszy[4] zajace, oddzielala bialka, przygotowywala dla Meli proszki i pomade[5] do wlos'ow, ugladzala s'ol w solniczkach, pr'obowala 'smietane, liczyla brudy — slowem, palce jej ciagle przylepialy sie do czego's, zabieraly co's na siebie, jak te pracowite pszcz'olki, fruwajace w'sr'od kwiat'ow.

— Insza nie bede! — powt'orzyla pani Dulska, czekajac na opozycje. Lecz tej nie bylo. Zbyszko ulotnil sie. Mela i Hesia siedzialy w swoim pokoju, Felicjan palil cygaro w przedpokoju, bo mu tam bylo najwygodniej.

Pani Dulska zatem m'owila w pr'oznie.

Otworzyla szafe i ladowala dalej bielizne dla calego domu. Zwlaszcza starannie wybierala bielizne Felicjana i swoja.

— To my staniemy jutro przed sadem!… Trzeba, azeby wszystko bylo jak nalezy!

Na to wspomnienie pania Dulska oblaly pasy. Pokiwala glowa.

— Przed sadem!… Do tego doszlo!

A wszystkiemu winien — kto? Naturalnie Zbyszko.

Zeby nie on, kokocica[6] z pierwszego pietra nigdy nie bylaby sie rozzuchwalila. Sprowadzajac sie, miala najwyra'zniej zapowiedziane, ze wynajmuje sie jej mieszkanie, ale pod warunkiem, ze bedzie sza! ani mru, mru, lagodnie, cicho, jak Pan B'og przykazal. Przystala na wszystkie warunki, dostala klucz, zgodzila sie placi'c str'ozowi cztery guldeny[7] na rece pani Dulskiej i wprowadza'c swoich go'sci kuchennymi schodami i na palcach. Zwlaszcza co do str'oza pani Dulska byla bardzo rada, bo to uwalnialo pania Dulska od placenia mu pensji jako str'ozowi kamienicy. I wszystko bylo w porzadku. Kokocica spala caly dzie'n, nie miala slugi, plotek nie bylo. Poslugiwal tylko jaki's stary Zyd, kt'ory przemykal sie jak cie'n po ganku, noszac rano czekolade w podw'ojnych porcjach z pobliskiej cukierni. Zreszta[8] — okna, wychodzace na ulice i na ganek, szczelnie pozaslaniane storami[9] koronkowymi, pozaciagane r'ozowym i z'oltym jedwabiem. Czasem tylko na balustradzie ganku od dziedzi'nca Zyd w szarej kurtce, nucac co's cichutko, rozwieszal 'sliczne szlafroki jak z puchu, z rekawami dlugimi, wiewajacymi[10] jak choragwie blekitne, oszyte[11] koronka. Czasem zablysla zlota atlasowa koldra, opieta wspanialym, walansjenkami[12] strojnym prze'scieradlem, zawieruszyl sie jasiek jak cacko, ubrany w kokardki, na kt'orych plataly sie dlugie, rudawe wlosy kokotki.

Z kuchni Dulskiej wypadala wtedy Hesia i, szeroko otworzywszy oczy, chlonela w siebie widok tych cud'ow, ona, kt'ora znala tylko dessous[13] kobiece z uczciwego pl'otna i oszyte dzierganymi zabkami lub „tiulikiem” haczkowanym[14] z kretej bawelny. Na twarz dziewczyny wybiegaly wypieki. Wpatrzona w balustrade ganku, zdawala sie wciaga'c w ruchome nozdrza wo'n perfum zmieszanych, kt'orymi kokotka cala byla przesycona i przesycala wszystko, co dotykalo jej ciala.

Milczace, ciekawe, przejete tym widokiem dziecko Dulskiej tonelo my'sla, zadza, pragnieniem — w tanim przepychu warsztatu rozpusty.

Zyd delikatnie, z jakim's naboze'nstwem obchodzil sie z tymi wykwintami, dmuchal na nie, roztrzepywal, przypatrywal sie z lubo'scia i zachwytem. Lecz gdy spotkal sie ze wzrokiem Hesi, przybieral obojetna mine i rybie jego oczy powlekalo jakby bielmo glupoty. Zbieral szlafroki i po'sciel i znikal w glebi domu.

Raz jeden Hesia dostrzegla tylko, jak przez otwarte drzwi kuchni wypadla kokocica w przepysznej, bladozielonej halce, naszytej od bioder koronkami, we wl'oczkowej chustce na ramionach i z rozrzucona masa wlos'ow. Mignely plecy rozpustne i twarz „grajacego aniola” z bazyliki Piotrowej. Porwala szlafrok i znikla.

Tej nocy Hesia dlugo nie spala.

Lecz o tym nie wiedziala pani Dulska.

I nie przeczuwala.


*


Pani Dulska byla spokojna i kontenta[15], ze tak dobrze ma wynajete pierwsze pietro.

Mlode malze'nstwo, wiec o bozym 'swiecie nie wie, a potem[16] jest znowu dobrze i poblazliwie usposobione, i panna Matylda Sztrumpf — prywatyzujaca.

Co komu do tego?

Prywatyzujaca.

I tyle!

Cicha, grzeczna, bielizne oddaje za dom[17], na strychu nic nie ma, w piwnicy takoz (strych i piwnice pani Dulska odnajela praczce i sklepikarzowi), awantur o granie na fortepianie nie robi, czynsz kwartalnie z g'ory placi. To sobie pani Dulska wym'owila[18]. Inni lokatorzy placa miesiecznie. Ale Matylda Sztrumpf kwartalnie. Mama Dulska jest przebiegla i cho'c sama jest bardzo tego… ale rozumie sie na handlowej stronie takich pa'n. Dzi's dobrze idzie: gumy[19], boa, meble, a jutro co's sie odwr'oci i — czarna seria. Mama Dulska woli sie zabezpieczy'c na trzy miesiace naprz'od. Zawsze — przez trzy miesiace taka Matylda moze juz zn'ow mie'c boa, automobil, gumy i czynsz dla Mamy Dulskiej.

A nawet pani Dulska miala dla Matyldy Sztrumpf pewne uznanie. Oto pani Dulska wpadla nagle na pomysl… po'swiecenia kamienicy. Kupila bowiem owa kamienice od Zyda, kt'ory ja zbudowal. Kamienica byla niepo'swiecana i slugi o tym szeroko po calej ulicy m'owily. Str'ozka i „ci z suteryny” twierdzili nawet, ze co's na strychu straszy, a nocami po schodach chadza. Pani Dulska uragala takim opowie'sciom, bo byla esprit fort[20] i wielka sceptyczka w glebi duszy, mimo iz dokumentnie[21] odprawiala wszystkie formulki nabozne i tradycja nakazane. Ale pragnela, aby zadna skaza nie postala na fasadzie jej domu. Kazawszy odmalowa'c front, balkony, okna, powprawia'c kolorowe szyby w okna schodowej klatki, uznala za stosowne zarzadzi'c po'swiecenie domu. Ksiadz mial obej's'c wszystkie mieszkania, pokropi'c katy i odczyta'c modlitwy.

Zbyszko zdawal sie tym projektem zachwycony.

— O to! to! Wla'snie… wla'snie!… — 'smial sie, siedzac pod piecem. — Doskonale! Trzeba tylko zacza'c od gl'ownej lokatorki.

— ?…

— No… pani Matyldy Sztrumpf. Tam wla'snie po'swiecenie bedzie na miejscu!

Pani Dulska az zdebiala. W jednej chwili ogarnela my'sla sytuacje i wyjatkowo w duszy przyznala Zbyszkowi racje.

Bardzo umiejetnie przelawirowala w tej drazliwej sprawie. Matylda Sztrumpf skryla sie w najtajniejsze zakatki swego apartamentu, a pani Dulska o'swiadczyla ksiedzu, iz ta lokatorka wyjechala do rodzic'ow i klucz ze soba zabrala.

— Tak zaluje… tak zaluje… — powtarzala pani Dulska, depczac ksiedzu po pietach. — I ona bedzie zalowa'c, bardzo godna dama, bardzo mila…

— Nigdy nie pozwolilabym na profanacje — uspakajala swe sumienie Dulska, bo co's tam zaczelo ja kreci'c, gdy ksiadz uczciwie i serdecznie modlil sie, obchodzac 'sciany jej domu w swej 'swiezo wypranej, wykoronkowanej komzy.


*


I tak zylyby Matylda Sztrumpf i pani Dulska pod jednym dachem cicho, zgodnie, przyjemnie dla stron obu.

Wprawdzie w oficynie[22] krawcowa i zona konduktora kolejowego co's nieco's mialy przeciw „prywatyzujacej”, ale pani Dulska umiala godno'scia swoja pokry'c wszystko i nawet przeciagna'c pania Oderwankowa na strone kokotki. Zona konduktora czula sie zaszczycona wzgledami pani gospodyni i zaczela widzie'c w Matyldzie Sztrumpf dame mila i elegancka, zyjaca z wlasnych fundusz'ow.

— A zreszta… kto wie, moja pani, co to jest wla'sciwie.

— Naturalnie. A potem nic sad'zcie…

— Tak! Tak!…

Zalozyly rece na brzuchach, pelne poblazliwo'sci kobiet „bez zarzutu” dla tych, kt'ore zarzuty d'zwigaly na sobie wraz z brylantami i koronkowymi bluzkami.

— Bo nie wiadomo, moja pani, co by sie stalo z nami, gdyby'smy sie tak chowaly bez matek, jak moze ta… — wyszeptala nie'smialo konduktorowa, kt'ora znacznie byla szczersza w swych odczuciach.

Dulska sie nadela.

— To nie, moja pani!… Juz ja, zebym sie nawet bez matki urodzila, zawsze bylabym, czym jestem.

Konduktorowa spostrzegla sie, ze za daleko poszla.

— Tak… tak… ja tylko sobie ot…

Wla'snie przez brame przesuwala sie Matylda Sztrumpf. Miala elegancki i doskonale skrojony kostium bialo-granatowy, ray'e[23] z takim samym zakietem tailleur[24], bardzo otwartym na przodzie, a na glowie wyzywajaco szykowny kapelusz z pi'orem, jak u generala w pierwszy dzie'n Wielkiejnocy.

— Prze'slicznie sie ubiera! — u'smiechnela sie blada i wiecznie w jednej orzechowej sukni i w wielokrotnie pranym popielato-wyblaklym paltociku chodzaca zona konduktora.

— Bardzo… bardzo… — chwalila Dulska. — Wiadomo, zyje z procentu, to moze sobie i to, i owo…

— Tak, tak. Ale — z gustem.

— O, to osoba osobliwa. Zdaje sie nawet za hrabia byla[25]. Umarl podobno pare lat temu. Zostawil jej dziecine.

— No, moja pani gospodyni. Jaki to los…

Zona konduktora rozrzewnila sie. Miala skrofulicznego[26] siedmioletniego chlopca. Bardzo byla macierzy'nska.

— Dziecine! A gdziez?

— Chowa sie u rodziny meza. U hrabskiej rodziny.

— Czemuz nie przy mamusi?

Dulska zmarszczyla brwi.

— Moja pani! Sa dzieci, zwlaszcza z tych pa'nskich, ze im powietrze miejskie nie sluzy. Dziecina jest na wsi.

— A… tak!

Konduktorowa westchnela.

— Ach! zeby tak mego Olafu'ncia mozna na wie's!… Ale skad!… Teraz taki pieniadz drogi… Wiktualy[27]… czynsz…

Dulska zebrala w reke tren szlafroka i znikla w glebi bramy.

Konduktorowa w najtajniejszych zakatkach duszy wypielegnowala zyczenie: „zlam pysk”, lecz bylo to tak ciche, jak to, co czlowiek w swej ja'zni zamyka na hermetyczne angielskie zamki, nie wypuszczajac na 'swiatlo dzienne. Szlo przeciez o to, aby Dulska nie podwyzszyla czynszu, wiec nalezalo zachowa'c pewne komentarze i „trzyma'c z pania gospodynia sztame[28]”.

A Dulska, idac po wschodach[29], po kt'orych wl'oczyl sie jeszcze zmieszany zapach perfum kokotki, przemy'sliwala, jakby „wyciagna'c” jeszcze czynsze w oficynie. Naczytala sie wla'snie o procesie kolejowym, na kt'orym rozwl'oczono jawnie bajeczne kradzieze, dokonywane w kufrach i przesylkach. Majaczyly sie jej przed oczyma cale sezamy bogactw, w kt'orych rece zanurzal taki pan „kolejarz”.

— Jezeli inni — pomy'slala — dlaczeg'oz by i nie taki Oderwanek, moze i on… A skoro mieszka pod dachem uczciwej kamienicy, niech za to placi!

Do glowy jej nie przyszlo, aby zlodzieja usuna'c spod tego dachu — ale… niech placi!… Placilby przeciez paserom[30].


*


Lecz oto Zbyszko, kt'ory po awanturze z Hanka pu'scil sie na wielka lobuzerke, spotkal sie gdzie's nad ranem na wschodach z Matylda Sztrumpf. Te dwie rozpusty zielone i zgnile, cuchnace kwasem szampanowym i nie'swiezymi ostrygami, zajrzaly sobie w oczy.

W jednej chwili porozumieli sie. Ona nie mogla dodzwoni'c sie na swego starego Zyda, kt'ory gdzie's drzemal w glebi apartamentu. Zapomniala klucza.

On szedl wolno i zatrzymal sie.

Jej biale boa puszyste i kosztowne wloklo sie po dywanie schod'ow.

On przydeptal je butem.

— Och, pardon[31].

Kokotka parsknela 'smiechem.

— Nie szkodzi! — rzucila.

— Moze: prosze cze'sciej?

— Moze…

'Smieli sie oboje leniwym, niemilym 'smiechem.

Za drzwiami apartamentu rozleglo sie czlapanie pantofli.

— Wreszcie idzie to stare bydle — m'owila wdziecznie Matylda Sztrumpf.

Drzwi sie otwarly.

Zbyszko wcisnal sie przemoca.

— Moze sie i mlode bydle na co przyda! — zaproponowal.


*


Na pierwszego Matylda Sztrumpf nie zaplacila czynszu, co wiecej, gdy Dulska poslala z biletem str'oza, ten zaraportowal, ze „pani” powiedziala mu, ze sie juz z mlodszym panem ugodzila.

Dulska poslala ponownie str'oza.

Kokotka, kt'ora wla'snie konstruowala caly abazur z lok'ow na glowie, posiadajac swych wlasnych pie'c wlos'ow do tego, odpowiedziala kr'otko i w swym ojczystym jezyku:

Schauen's, dass Sie weiter kommen[32].

Dulska zdebiala.

Nie rozumiala nic. Felicjan wzruszal ramionami, Julia Siewiczowa miala influenze[33], i Dulska za nic bylaby tam nie poszla. Zbyszko, na kt'orego Dulska napadla, jeta szalem, wybuchnal nieprzyzwoitym 'smiechem i odm'owil wyja'snie'n. Natomiast na domiar nieszcze'scia nakazano z magistratu[34], aby tradycjonalne[35] koszyki do 'smieci, w kt'orych wicher tak cudownie rozwiewal brud i zarazki po ulicach miasta, zostaly zastapione przez jakowe's pudelka drewniane z pokrywkami.

— Czemuz nie okute w srebro?! — wrzeszczala Dulska. — Zarazki… No to co? Z czego's ludzie musza umiera'c!

Wla'snie stolarz przyni'osl takich czterna'scie „'smieciarek” i ustawil je jak wojsko na dziedzi'ncu.

— Wielmozna pani gospodyni pozwoli! — blagal pokornie zartretyzmowany[36] str'oz, ziejacy wszystkimi porami wilgo'c piwniczna, w kt'orej moczyla go dzie'n i noc wielmozna gospodyni.

Jak wicher, jak huragan zleciala Dulska po schodach. Zapomniala podwiazek. Zatrzymala sie i majestatycznie przypiela po'nczoche „haarnadla”[37], wyjeta z wlos'ow, do barchanowych majtek. Po czym juz z godno'scia, lecz z temperamentem, narzucila sie[38] na stolarza i jego 'smieciarki.

Cho'c zdawalo sie, ze cala jej przemy'slno's'c pracuje w kierunku, azeby urwa'c stolarzowi co's ze zgodzonej ceny, jednak troska o niezaplacenie czynszu przez Matylde Sztrumpf dominowala nad wszystkim.

Ujrzawszy wiec pania Oderwanek wracajaca z miasta, gdzie owa dama maczala przez p'ol godziny palce we wszystkich garnkach ze 'smietana i maslem, narzucila sie zn'ow na nia, zapominajac o 'smieciarkach, magistracie i stolarzu.

— Pani wie… moja pani, ze ta, ta…

Polecial potok sl'ow.

Oberwankowa stala cierpliwie na 'srodku dziedzi'nca, chlonac w siebie jakie's zadasane gdakanie pani Dulskiej.

Wreszcie pokiwala glowa i wyrzekla:

— To bylo do przewidzenia. Skoro pan Zbyszko od niej nie wychodzi…

— Kiedy? jak? gdzie?

— To juz nie wiem, kiedy, ani co. Ale to wiem, ze tam przesiaduje czesto, a rankiem czasem razem dorozka na gumach wracaja, bo m'oj maz, jak kiedy's z obiadu wracal, to ich tak przed brama spotkal.

— Jezus Maria!

Dulska porwala sie za glowe, za piersi, za kark, kopnela 'smieciarki i poleciala na g'ore.

Co sie tam dzialo, wiedza tajniki rodzinne familii[39] Dulskich.

Bloga niezgoda, bedaca opieku'nczym aniolem ogniska tego rodzinnego k'olka, stworzonego na podstawie praw boskich i ludzkich, wzrosla do niezwyklych rozmiar'ow.

Dlugo w nocy przykladnie wstawione l'ozka malze'nskie, przedzielone wytwornym meblem (zwanym po polsku nachkastlikiem[40]), slyszaly cudowna litanie wyzwisk ze strony Dulskiej i chrzaka'n ze strony Felicjana. Nie bylo to wprawdzie nic nowego, bo juz od dawna to prze'sliczne zespojenie legowisk malze'nskich, 'swiadczace o uszanowaniu tradycji i 'swieto'sci sakramentu, bylo wla'snie terenem slownych walk i wyladowywania w'scieklo'sci dziwnej a jednostronnej. Walki owe byly raczej monologami Dulskiej, w kt'orej duch jej nie przechodzil tych moment'ow, o kt'orych m'owi sie, iz dusza razem z duchem pracuja nad wzmocnieniem fundament'ow 'swiatyni, w kt'orej przebywaja…

A moze to wla'sciwie bylo koniecznym cementem do spajania cegielek owej 'swiaty'nki.

Do's'c ze Felicjan tonal w watowanych koldrach, w rezygnacji pozornej i schadenfreudzie[41] piekielnej a milczacej, a Dulska poniewierala jego godno's'c i honorowo's'c na odleglo's'c szafki nocnej.

Owego pamietnego wieczoru poniewieranie to podobno doszlo do kulminacyjnego punktu.

Tak twierdzila Henia, kt'ora zawieruszyla sie pod drzwiami i tam dlugo bez tchu sluchala sl'ow swej rodzicielki.

Od tej chwili rozpoczela sie jawna walka pomiedzy Dulska i Matylda Sztrumpf.

Kokotka dostala sadowne wypowiedzenie z racji niezaplacenia czynszu. Dulska chciala ja poczatkowo delozowa'c[42] z powodu niemoralnego prowadzenia sie, jednak namy'slila sie, iz kokotka moze dowie's'c, ze Dulska wiedziala doskonale, komu odnajmuje i przez dwa lata tolerowala ja najspokojniej w swej kamienicy.

Matylda Sztrumpf zaplacila czym predzej swoje trzy miesiace i miala prawo je wymieszka'c, a po nich wyprowadzi'c sie z kamienicy.

Lecz obecnie, nie majac powodu oszczedzania wla'scicielki, rozwinela szeroko i jawnie sw'oj proceder z cala dezynwoltura[43] i poczuciem szerokiej swobody wyzwolonego z przesad'ow ducha.

Go'scie dostali zezwolenia wchodzenia o kazdej porze doby frontowymi wschodami, frontowymi! (duma i pycha pani Dulskiej).

Nad nimi bowiem wyziewal resztki zycia str'oz, dywan byl puszysty i pokryty pl'otnem, prety 'swiecily z dala jak zydowskie samowary, a nawet na oknach, przez kt'ore filtrowalo sie papuzie 'swiatlo, wlasnorecznie mama Dulska ustawila sztuczna palme, do kt'orej przywiazala dwie perkalowe[44] kamelie[45], „jak zywe”.

I tymi wschodami, kt'ore zdawaly sie by'c zakontraktowana droga dla n'og bogobojnych i uczciwych, wtlaczali sie dzi's rozmaici ludzie z podniesionymi kolnierzami u palt, najwiecej milczacy i jakby niepewni zycia. Dulska odczuwala nerwowo kazde takie przej'scie. Po sercu jej deptaly te ciche kroki albo tlumione slowa. Zdawalo sie jej, ze ona jest puszystym dywanem, po kt'orym depca bezlito'snie go'scie Matyldy Sztrumpf.

Zwlaszcza w nocy nerwy i sluch Dulskiej pracowaly.

A my'sl, ze i syn jej rodzony, Zbyszko, znajduje sie w'sr'od tej czeredy[46], doprowadzala ja do szalu.

Z poczatku probowala oponowa'c, lecz ta opozycja wywarla nieszcze'sliwe skutki. Kokotka z glebi swego apartamentu wyzionela pare sl'ow, kt'ore niezrozumialym wrzaskiem wzbily sie w niebo.

Zyd stary wla'snie rozwieszal koronki i atlasy na ganku, u'smiechnal sie i spojrzal na Dulska oczyma, kt'ore z smetnych staly sie gro'zne. Szeroko otwarte okna z sypialni kokotki wychodza wla'sciwie na ganek. Wbrew zwyczajowi podniesiono z'olte jedwabne zaslony. Wida'c czerwono wyklejone 'sciany, szafirowe pluszowe portiery, z'olty adamaszek mebli, zielona lakierowana wiede'nska szafe, r'ozowa koldre i wspaniala ample[47] blekitna w zlote gwiazdy, zwieszajaca sie u sufitu. W tym przepychu kreci sie Matylda Sztrumpf, oddajac sie leniwie skomplikowanym czynno'sciom swej toalety w nieskomplikowanej formie stroju.

Na pania Dulska bija plomienie. Jeszcze „tyle ciala” w bozy dzie'n nie widzialy mury jej kamienicy. Taka kapiel sloneczna wola o pomste do nieba! Gdyby sie cho'c kapala, ale przeciez sie myje! I do czego to? Wszak dzi's 'sroda, nie sobota. W sobote myje sie szyje i uszy i „do p'ol pasa”. O tym wszyscy porzadni ludzie wiedza.

Westchnela ciezko pani Dulska, cofnela sie do kuchni, policzyla na stolnicy rodzynki, kt'ore sluga miala wsypa'c w ciasto, i poszla do pokoju zanotowa'c ich ilo's'c. Gdy przy stole podadza legumine[48], Felicjan i dzieci musza zaraportowa'c, ile rodzynk'ow kazde na swoja porcje dostalo. Pani Dulska za's zsumuje og'olna liczbe i por'owna z wyzej wypisana. W ten spos'ob pani Dulska przekona sie, zali[49] Anna jest uczciwa, zali nie.

Lecz do kokotki mozna bylo zastosowa'c doskonale przyslowie: „Da'c kurze grzede…”

Matylda Sztrumpf nie chciala zrozumie'c taktu i delikatnej wyzszo'sci w postepowaniu pani Dulskiej. Przeciwnie.

Zdawalo sie, ze wciaga pania Dulska w jaki's skandal. Rozpasala sie po prostu. Coraz glo'sniejsze wrzaski wylatywaly przez okna sypialni. W toalecie swej „prywatyzujaca” zaniechala wszelkich tajemnic. Kapiele sloneczne przeniosla z glebi swych barwnych komnat na ganek. Poczatkowo wiewaly na jej ciele peniuary[50] z rekawami, zamiatajacymi pyl spod jej st'op. Lecz i te peniuary zostaly uznane za zbyteczne. Matylda Sztrumpf wygrzewala swe biale plecy bez oslon tuz przy balaskach[51] gankowych. Pani Dulska cierpiala na ten widok i podciagala pod sw'oj podbr'odek barchany i welwety[52]. Ze zdwojona energia siekala preparaty, z kt'orych mial by'c falszywy zajac na niedzielne uroczysto'sci familijne.

Lecz ten lomot tasaka nie uspakajal Matyldy Sztrumpf. Przeciwnie, jakby ja podniecal. Coraz silniej spadaly z niej koronki, a halka jaskrawa z pomara'nczowej tafty[53] cudem czepiala sie bioder, ledwo okrytych batystowa[54] koszula. Matylda Sztrumpf zula suszone 'sliwki, plujac wdziecznie pestki w strone pomieszkania[55] samej gospodyni. Gardlowym, wyplukanym przez koniaki glosem, nucila melancholijnie pie's'n o malym trottlu[56] i bila, jak kopytami, duzymi nogami o deski ganku.

Zawieszona tak miedzy niebem a ziemia, siala dokola zgorszenie i niepok'oj, ujawniala tajemnice swej rozpusty i ha'nbila na wiek wiek'ow dobra reputacje kamienicy Felicjanowej Dulskiej. Lecz malo bylo tego.

Matylda Sztrumpf od pewnego czasu byla w rozterce[57] ze starym Zydem, kt'ory przeciez sluzyl jej wiernie, dyskretnie i zrecznie.

Co chwila rozlegaly sie nieludzkie wrzaski, wymysly bogate, wiede'nsko-czerniowiecko-galicyjskie, z okien i drzwi wylatywaly na ganek, dziedziniec pantofle, miednice, buty meskie, szklanki, ramki do fotografii, laski, rozmaite sprzety. Lokatorzy wybiegali na ganki przerazeni, zdumieni, zgorszeni. Pewnego lipcowego ranka Matylda Sztrumpf „prywatyzujaca” wytracila za drzwi swego factotum[58], kt'ory wylecial na ganek jak z procy, i nagle i on rozwarl czelu'scie swej wymowy. Zdawalo sie, ze dwa szatany, zamkniete w klatce, odprawiaja jakie's naboze'nstwa. Kokotka wypadla na ganek i jela doskakiwa'c z pie'sciami do starca. Wszystko, co slownik podreczny dam z „Amerykanki” posiada, wzbilo sie pod niebiosy najwyzszym diapazonem[59], na jaki zdoby'c sie moze glos kobiecy.

Przerazeni mieszka'ncy, nie tylko kamienicy Dulskiej, lecz i sasiednich dom'ow, pobledli i niepewni stali w oknach i na gankach, niemi i cisi. Jaki's gro'zny szacunek dla tych dwojga, walczacych pod slo'ncem i nazywajacych rzeczy po imieniu, sterroryzowal wszystko. Tylko jaka's starsza panna wyslala sluzaca do Dulskiej z zadaniem, aby polozyla koniec tym awanturom. Dulska wydelegowala str'oza i ten nie'smialo zazadal, azeby Matylda Sztrumpf udala sie z zalatwianiem swych kwestii spornych w glab apartamentu.

Was denn?![60] — wrzasnela kokotka.

— Bo prosze wielmoznej pani, pani gospodyni kazala powiedzie'c, ze to wstyd, bo to przecie stary czlowiek, a pani tak nim poniewiera, ze az ludzie…

Lecz nie m'ogl sko'nczy'c, bo Matylda Sztrumpf przyskoczyla do niego z pie'sciami:

— A pani gospodyni co sie wtraca! — wrzasnela. — Niech pilnuje swego tlustego brzucha i swego strizzi[61] synalka! Mnie wolno mit dem Mann treiben, was ich will. Es ist mein Vater!!![62]

Po tym tryumfalnym wyznaniu blada twarz Dulskiej ukryla sie poza firankami, zdobiacymi drzwi kuchni. Jak szalona pobiegla Dulska przez mieszkanie i natknawszy sie na rozwalonego na kanapie Zbyszka, przeklela go silnie i solidnie do 'osmego pokolenia.

Ale to nic nie pomoglo. Zbyszko zadartych n'og nie opu'scil, a kokotka dalej hulala po ganku, wypelniajac na sw'oj spos'ob czwarte przykazanie.


*


Wszystko to jednak nie bylo niczym w por'ownaniu z tym, co sie dalej stalo.

Oto kokotka sprowadzila do siebie dziecko.

Owa „dziecine”, bawiaca na wsi.

Byl to maly chlopak, majacy okolo czterech lat, nedzny i chudy, odziany mimo upalu w aksamitne ubranie.

Lecz gdy dziecko to pierwszy raz pokazalo sie na ganku, cala kamienica i przylegle domy po kraje Lyczakowa[63], zaszemraly jak w ulu.

Oto — dziecko to bylo czarne.

Tak jest. Twarzyczka, raczki, nagie lydki, wysuwajace sie spod czerwonych skarpetek, byly czarne. Nie ta wspaniala czarno'scia prawdziwych Murzyn'ow, ale ciemnokawowe, dostatecznie jednak 'swiadczace o egzotycznym pochodzeniu ojca. Ogromne oczy 'swiecily z daleka bialkami. Co's z malpki, co's z czlowieka, uczepionego u pret'ow ganku pokornie i cicho.

Dziwny smutek, plynacy ze 'zrenic ouistiti[64], zdychajacych w zloconej klatce.

I trzepoczacy sie w tej ciemnawej oslonie, zagadkowy, lagodny, sponiewierany duch…


*


To wszystko zawislo nagle w'sr'od szczebli ganku kamienicy Dulskiej.

Gdy slugi zaraportowaly o tym zjawisku pani gospodyni, zdawalo sie, ze uderzyl w nia grom niebieski.

Wszystko, co do tej chwili kokotka wyprawiala, zdawalo sie niczym w por'ownaniu z tym ostatnim faktem.

Murzy'nskie dziecko!…

Okropno's'c!

Plama czarna, niezmyta, na bieli kamienicy.

Dulska przestala je's'c, sprzata'c kl'oci'c sie, przeklina'c. Chodzila, co's sumujac, co's wazac. Czula bezdenna 'smieszno's'c, 'sciagnieta przez pojawienie sie malego Murzynka w jej kamienicy. Wiedziala, ze przechodzacy ulica mieszka'ncy okoliczni przystaja i spogladaja ciekawie, radzi ujrze'c „to czarne” — bodaj przez szyby. I dzie'n, w kt'orym na balkonie od frontu pojawilo sie male czarne Murzyniatko, przylepione do misternej balustrady, byl dla Dulskiej dniem strasznego smutku i rozpaczy. To byl afisz kamienicy, sto razy gorszy niz gumy i automobile, zajezdzajace obecnie zupelnie jawnie przed brame.

To byla publika nad publiki, niebywala, cyrkowa i potworna.

Dulska chodzila jak nieprzytomna. Slawa bytno'sci murzy'nskiego potworka rozszerzala sie coraz bardziej. Zbyszko w przystepie dobrego humoru zapowiedzial, iz prawdopodobnie a maluczko[65] w miejscowym „Nouveau Si`ecle'u” pojawi sie aktualny rysunek, wyobrazajacy kamienice Dulskich z Murzynkiem na gl'ownym balkonie.

Dulska uwierzyla i zapadla jeszcze w wieksza rozpacz.


*


Dzieje czarnego dziecka Matyldy Sztrumpf byly smutne i kr'otkie. Powstalo z zachwytu cake-walk'a[66] i bylo jak cake-walk gietkie, niewyra'zne i odrazajace. Obecnie cale wieczory spedzalo same w ciemnicy apartamentu Matyldy, kt'ora o zmierzchu znikala wystrojona i szumiaca. Stary Zyd gasil 'swiatlo i, zamknawszy drzwi na klucz, szedl w 'swiat, aby powr'oci'c p'o'zno w noc. W mieszkaniu pozostawalo male Murzyniatko, trwozne i nieszcze'sliwe.

I pewnej nocy zbudzilo sie, lezac na dywanie salonu. Zbudzil je moze promie'n ksiezyca, moze skurcz serca, moze gl'od, moze jaki's powiew melancholii od szerokich lan'ow, na kt'orych szumi jeno cukrowa trzcina i blyszcza zgiete plecy, czarne i l'sniace.

Co's zbudzilo mala czarna istotke.

Porwalo sie na kleczki.

Zablysly bialka.

Murzynie zawylo.

Och! jak zalo'snie.

Co's z psa bezdomnego, co's z prymitywnego czlowieka, nawolujacego na pomoc…

Nie slyszal przeciez nikt, bo salon Matyldy Sztrumpf graniczyl 'sciana z lazienka i kuchnia mlodego malze'nstwa.

Nie slyszal nikt, tylko jedna istota.

Kucharka owego malze'nstwa, dewotka, kt'ora juz od wielu lat ze skradzionych na „koszykowym”[67] pieniedzy wykupywala male Chi'nczyki, Murzyny i inne egzotyczne czupiradelka, zlozone z ciala i duszy.

Syn Matyldy Sztrumpf nie dawal spokoju Magdalenie Onyzek. Wzdychala ciezko, patrzac na te nieochrzczona moze glowe. Gdy w nocy przez cienka 'sciane poslyszala skowyt dziecka, w jednej chwili ogarnela sytuacje, wyskoczyla z l'ozka i, odziawszy sie, wypadla na ganek.

Energiczna bedac, zbila szybe w sypialni Matyldy Sztrumpf, otworzyla okno i bez ceremonii wtargnela do wnetrza. Szybko odnalazla dziecko, pochwycila je na rece i zaniosla do swojej kuchni.

Tam zapalila lampe, napoila dziecko mlekiem i nawzdychawszy sie nad nim i nakreciwszy glowa, zaczela przygotowywa'c mu legowisko.

— Czarne, ale przecie czlowiek i stworzenie boze!

Lecz to krzatanie sie Magdaleny Onyzek poslyszala jej pani. Zaintrygowana, powstala z l'ozka i cicho udala sie do kuchni.

Gdy weszla, zupelnie niespodziewanie ujrzala czarne p'oldiable, zainstalowane w neglizu na 'srodku kuchni. Porwana ze snu, nie mogla na razie sobie przypomnie'c, skad sie taki potworek wzial w kamienicy, i wydawszy wrzask, zemdlala.

Sprawa tym sie pogarszala, ze mloda pani byla w powaznym stanie.

Nastapila wiec seria okrutnych niepewno'sci co do koloru spodziewanego infanta[68].

Poniewaz — bowiem — istnieje „zapatrzenie”.

Podni'osl sie wielki wrzask i oburzenie w calej kamienicy. Wszyscy zwr'ocili sie przeciw Dulskiej, kt'ora tolerujac u siebie podobne skandale, wywoluje katastrofy.

Dulska uczula, ze musi wystapi'c.

I wystapila.

Dopadla kokotke na ganku, gdy ta wietrzyla swe koronki i cud swego ciala.

Wspaniale i z cala godno'scia, blyszczac w 'swietle rozzarzonego lipcowego slo'nca, pani Dulska zazadala od Matyldy Sztrumpf usuniecia malego Murzyna z kamienicy.

I cofnela sie na pr'og swej kuchni, czekajac.

Wszedzie drzwi i okna byly na poz'or zamkniete, tylko przez szpary liczni byli sluchacze. Jedynie zona konduktora odwaznie wyszla na dziedziniec, w bramie praczka, Marianna Zygmu's, i str'oz, filozoficznie oparty o miotle.

Pani Dulska przygotowala sie na straszna walke.

Lecz nadspodziewanie Matylda Sztrumpf byla tego dnia laskawie usposobiona.

Machnela koronkami, zaja'sniala ramionami, potrzasnela grzywa, wyszczerzyla zeby i niedbale rzucila:

Was?[69]

Pani Dulska powt'orzyla swe zadanie.

Was?

Pani Dulska stala sie purpurowa.

Kokotka zaniosla sie od 'smiechu. Tego pani Dulska sie nie spodziewala. Postapila blizej. Slowa jej wiezly w gardle, mimo to m'owi'c zaczela:

— Ja chce, zeby pani tego dziecka nie trzymala u siebie.

Kokotka ramionami wzruszyla.

— A ja chce, zeby pani takze swojego syna nie trzymala u siebie!

Dulska sie zakrztusila.

— Jak pani 'smie r'owna'c mego syna z ta swoja poczwara! M'oj syn jest uczciwie, 'slubnie urodzony, nie jak to co's…

Kokotka byla cudowna w swej obojetno'sci.

Ach, das ist ganz egal[70]. Ale m'oj syn, cho'c czarny, nie bedzie nigdy so ein Lump, so ein Strizzi[71], jak ten pani…

Tu zona konduktora uznala za stosowne przyj's'c w sukurs[72] swej gospodyni:

— Doprawdy, ze to szkandal[73] takie co's! — zaczela wola'c piskliwym glosem. — Nie do's'c, ze zgorszenie na cala ulice, ale jeszcze taka zacna kobiete obraza…

Tu Matylda Sztrumpf zaczela sie czu'c wzburzona. Przechylila sie przez ganek, spojrzala na dziedziniec i splunela artystycznie.

Po czym wyzionela po niemiecku cala mase sl'ow, z kt'orych ani Dulska, ani zona konduktora, ani praczka nie zrozumialy ani slowa, ton jednak i napiecie nerwowe nie dozwalaly watpi'c, ze byly to wielkie i trudne do odpuszczenia obrazy honoru.

Rezultatem byla skarga sadowa, kt'ora pani Dulska wniosla przeciw lokatorce swej, Matyldzie Sztrumpf, prywatyzujacej, z powolaniem na 'swiadk'ow: meza swego Felicjana, pani Zofii Oderwanek, lokatorki, Marianny Zygmu's, praczki, i str'oza, Jakuba Czarnoryjskiego.


*


I oto dlaczego pani Dulska w'sr'od[74] tygodnia (wbrew tradycji) szykuje dla siebie i dla Felicjana czysta bielizne, wzdychajac przy tym ciezko.


Gabriela Zapolska Pani Dulska przed s adem | Pani Dulska przed sądem | cëåäóþùàÿ ãëàâà